Peter V. Brett – Wielki Bazar

Był koniec roku 2008. Tworzyłam dla Czytelni Onetu listę książek fantastycznych, które warto kupić jako bożonarodzeniowy prezent. Zadzwoniłam do Fabryki Słów, pytając, czy wśród zimowych nowości znajduje się coś szczególnie wartego polecania. Odpowiedź była błyskawiczna – „Malowany człowiek” Bretta. Znajoma z wydawnictwa powiedziała wtedy z przekonaniem w głosie, że to taka książka, której lepiej nie zaczynać przed wigilijną kolacją, bo człowiek zapomni, że uszka czekają na stole.
Oczywiście – rekomendacja rekomendacją, a swoje się wie (czyli że trzeba ją traktować z lekkim dystansem). Dystans był o tyle większy, że Peter V. Brett był wtedy kompletnie nieznanym autorem, a książka miała być jego debiutem. Doświadczenie mi podpowiadało, że rzadko kiedy zdarza się debiut naprawdę wyrywający z butów.
No i kiedy dostałam już „Malowanego człowieka” do łapki, odszczekałam wszystkie zarzuty – to rzeczywiście jeden z najbardziej błyskotliwych debiutów ostatnich lat i nie dziwi, że w błyskawicznym tempie podbił czytelników na niemal całym świecie. I powiem wam, że jeśli 10 lat pracowania za biurkiem w korporacji farmaceutycznej pchnęło Bretta do napisania czegoś takiego, to dzięki Bogu za korporacje! I za nudną pracę, która dała autorowi czas i sprawiła, że jego wyobraźnia zaszalała na całego.
„Malowany człowiek” przerodził się w cały cykl, a jego jedynym minusem jest to, że autor pisze go na bieżąco. Na kolejne części czeka się przytupując ze zniecierpliwieniem i na całe szczęście polski wydawca stanął na wysokości zadania i publikuje następne tomy błyskawicznie. Jednak czytelnicy, jak rozumiem, naciskają na autora i popędzają, co nie wpływa dobrze na proces twórczy – stąd zapewne wziął się tomik „Wielki Bazar. Złoto Brayana”. Troszkę mnie początkowo zdziwił i lekko zniesmaczył fakt publikowania okrawków właściwej twórczości, czyli scen usuniętych z właściwego tekstu w czasie, kiedy książka jeszcze nie została wydana w całości (trochę zakrawało mi to na pazerność). Teraz mam jednak wrażenie, że autor, z całą delikatnością, dał tym samym fanom do zrozumienia „Macie i dajcie żyć na chwilę”. Rozumiem i przestaję się czepiać. 
Uwaga dla napalonych czytelników cyklu – „Wielki Bazar” nie jest kolejną częścią! Choć umieszczony w świecie Arlena i jego przyjaciół, fabularnie nie ma żadnego znaczenia dla reszty książki. Ot, wzbogaca tylko naszą wiedzę na temat tego, co porabiał Arlen w trakcie swoich wędrówek po świecie. „Wielki Bazar” opisuje przygody Arlena w Krasji, jego znajomość z Abbanem oraz to, jak doszło do wizyty Arlena w mitycznym Słońcu Anocha. „Złoto Brayana” opowiada z kolei o jednej z misji Arlena jako młodego Posłańca i opisuje spotkanie ze śnieżnym demonem. Dodatkowo znajdziemy w książeczce sceny z „Malowanego człowieka” usunięte przez Bretta – usunięte nie dlatego, że były kiepskie, ale dlatego, żeby odchudzić i tak pokaźną książkę. No i coś dla fanów-fanów: słownik krasjański oraz grymuar runiczny.
Jak napisałam wcześniej, „Wielki Bazar” nie ma żadnego znaczenia w fabule książki, więc generalnie możecie sobie darować kupno. No, chyba że, tak jak ja, nie możecie się doczekać kolejnej części:-)

Andrzej Pilipiuk – Aparatus

<!–[if !mso]> <![endif]–>

Obiecałam wam wiadomości o nowym Pilipiuku. No to słowo się rzekło, kobyłka u płota…niech stanie się „Aparatus”.
Przyznam szczerze, że wolę krótkie formy tego autora, dlatego bardzo mnie ucieszyło, że „Aparatus” to zbiór opowiadań. Dokładnie ośmiu, z czego połowa znana jest już miłośnikom fantastyki, bo była publikowana w „Science Fiction Fantasy&Horror”. Moja radość była tym większa, że trzy z opowiadań poświęcone są doktorowi Pawłowi Skórzewskiemu. Potencjał tej postaci przewidziałam już dawno temu, w 2005 roku, kiedy to światło dzienne ujrzał zbiór „2586 kroków”. W wywiadzie, jaki przeprowadzałam wtedy z autorem zapytałam go, czy przewiduje dalszy żywot doktora, nieustannie przeciwstawiającego materialistyczny światopogląd zdarzeniom z pogranicza magii. Andrzej Pilipiuk obiecał mi wtedy kontynuację losów pana Pawła i słowa dotrzymuje. Szkoda tylko, że tymi opowiadaniami o Skórzewskim tak kapie, bo mam ciągły niedosyt. Ale może o to chodzi🙂
Zastanawiałam się przez chwilę, co powoduje, że tak lubię tę postać. I już wiem – Pilipiuk bardzo często używa bohatera „wszechwiedzącego”. Znającego się na wielu dziedzinach życia, często bardzo od siebie odległych. Dla mnie nieprawdopodobne jest to, że informatyk zna się na produkcji penicyliny i historii powstań narodowych i koniec kropka. Taki bohater powoduje u mnie podobną reakcję jak rzeczywisty człowiek, który sprawia wrażenie znającego się na wszystkim. Celowo napisałam „sprawia wrażenie”, bo ja na przykład na wielu rzeczach się nie znam i trudno mi jego wiedzę ocenić. Na takich ludzi reaguję prędzej czy później irytacją, mam wrażenie, że próbują mnie pouczać (czyli mają mnie za kretynkę, którą pouczać należy) i odbieram ich jako napuszonych i aroganckich. O ile w realu taki człowiek może zatrzeć moje wrażenia urokiem osobistym, to postać książkowa takiej szansy nie ma. Wolę więc krótkie formy, w których ta „wszechwiedza” bohaterów nie jest tak dojmująca. I zdecydowanie wolę doktora Skórzewskiego, mimo swojego wykształcenia zagubionego w świecie pełnym zagadek, nieustannie zdziwionego tym, co dookoła niego się dzieje, za to z umysłem otwartym i chłonnym. Przyjmującym do wiadomości zarówno to, że na świecie mogą istnieć wampiry (opowiadanie „Choroba białego człowieka”) i to, że dźwięk dzwonu może sprowadzić nieszczęście na cały kraj („Dzwon wolności”).  
W trzech kolejnych opowiadaniach w „Aparatusie” pojawia się następna sympatyczna postać, której losy Wielki Grafoman, mam nadzieję, będzie kontynuował. To Robert Storm – ktoś w rodzaju kolekcjonera-detektywa. Mam wrażenie, że w opowiadaniach o nim Pilipiuk po pierwsze nawiązuje do przygód Pana Samochodzika (z którym, jak wiemy, miał pewien romans), a po drugie daje upust swoim pasjom. Storm to historyk z zamiłowaniem do starych przedmiotów, zbieracz, wielbiciel prawdziwego rzemiosła i dawnych artystów sztuki użytkowej, ale także wszystkich tych, którzy działali na rzecz poznawania rodzimej natury i historii: etnografów, etnologów, regionalistów i przyrodników. Te trzy opowiadania o Stormie są naprawdę znakomite i warto poświęcić im większą uwagę.
Oczywiście Pilipiuk nie byłby Pilipiukiem, gdyby w jego opowiadaniach zabrakło nienawiści do socjalizmu. Co może dziwić u człowieka młodego (autor ma tyle lat co ja, więc będę się upierać, że jest młody), który socjalizm z własnych doświadczeń może kojarzyć z brakiem Teleranka pewnej niedzieli. Ale…o poglądach politycznych dyskutować tutaj nie zamierzam.
Podsumowując – lepszy „Aparatus” niż „Oko Jelenia”. Howgh.
Tytuł: Aparatus
Autor: Andrzej Pilipiuk
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: 2011

Kryminał po szwedzku – Mari Jungstedt w Polsce

Miało dziś być o najnowszym tomie opowiadań Pilipiuka, ale do Polski przyjeżdża Mari Jungstedt, więc będzie trochę o niej i szwedzkich kryminałach.
Pamiętam, gdy w 2008 roku znajoma z wydawnictwa wtedy Santorski i Spółka (dzisiejsze Czarna Owca) namówiła mnie na pewien kryminał. Miał być genialny, wstrząsający i bestseller. Odporna na promocyjne teksty poprosiłam o przysłanie egzemplarza. Książka przyszła, bez większych emocji otworzyłam na pierwszej stronie…i skończyłam czytać rano. To była „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” Stiega Larssona. Książka, która zapoczątkowała boom na skandynawskie kryminały.
Od tamtej pory do końca października tego roku sama tylko Czarna Owca sprzedała łącznie 1, 2 mln. egzemplarzy skandynawskich kryminałów – łącznie 26 tytułów. Oprócz Stiega Larssona polscy czytelnicy poznali m. in. Camillę Läckberg, Hakana Nessera, Leifa GW Perssona, Jensa Hovsgaarda czy Lizę Marklund. Na samą trylogię Millenium przypadło 800 tys. sprzedanych sztuk. I to tylko w Polsce, bo na całym świecie sprzedaż trylogii Millennium przekroczyła już 60 milionów.
Wobec tych liczb nie dziwi, że niemal każde wydawnictwo chce mieć w swojej ofercie jakiegoś szwedzkiego „kryminalistę”. To w końcu gwarancja sprzedażowego sukcesu. „Szwedzki kryminał” to już marka. I, co może dziwić, marka rzeczywiście gwarantująca dobrą jakość, nie wymagająca podrasowania ze strony specjalistów od marketingu. Albo wydawcy wybierają same dobre książki (w co za bardzo wierzyć mi się nie chce), albo Szwedzi piszą po prostu dobre kryminały.
Wśród tych wydanych już w Polsce znalazł się tzw. Cykl Gotlandzki Mari Jungstedt, wydawany przez Bellonę. Złożona z siedmiu tomów seria opisuje przygody komisarz policji kryminalnej, Knutasa (uwielbiam te ich nazwiska), jego koleżanki po fachu Karin Jacobsson oraz dziennikarza Johana Berga.
Zastanawiałam się, co leży u podstaw sukcesu skandynawskich powieści. Stawiam na odmienność przedstawianej w nich rzeczywistości od naszych, Polaków, wyobrażeń o Szwecji. No bo jak wyobrażamy sobie ten kraj? Jako bogaty, szczęśliwy, ze znakomitą opieką socjalną. Raj na ziemi. A tymczasem co widzimy? Kraj, gdzie niezwykle łatwo jest pozbawić człowieka praw do samostanowienia o sobie, gdzie niezwykle silne są tendencje faszyzujące, kraj, gdzie – nie bójmy się użyć tego słowa – inwigilacja przeciętnego obywatela jest daleko posunięta. A jednocześnie żaden z przestępców nie zasługuje na więcej niż 30 lat osadzenia w luksusowym więzieniu. Dlatego też tak fascynuje praca policji opisana we wszystkich tych książkach, wliczając w to powieści Mari Jungstedt. Śledztwo w nich polega na żmudnym analizowaniu materiałów. Nie ma przeszkód, żeby przesłuchać kilkadziesiąt osób, pojechać na drugi koniec kraju, znaleźć w systemie wszystkie informacje na temat przeszłości danego osobnika. Policjanci po prostu w zalewie informacji muszą znaleźć tą właściwą, podczas gdy nasi rodzimi zmagają się z materią. Szwedzi badają, nasi przeważnie muszą wpaść na pomysł, inaczej nic z tego. Zauważmy, w szwedzkich kryminałach nie ma strzelanin, samochodowych pościgów ani nic widowiskowego. Jest żmudna praca, porównywana z pracą archiwisty.
Z Cyklu Gotlandzkiego Mari Jungstedt miałam w rękach dwie ostatnie części: „Słodkie lato” oraz „Podwójną ciszę”. Ta ostatnia powinna spodobać się wielbicielom światowego kina, bo cały czas oscyluje dookoła postaci Bergmana. Jeden z bohaterów to reżyser filmowy, zafascynowany osobą słynnego kolegi po fachu, akcja dzieje się na Fårö, wyspie, na której mieszkał artysta i w czasie festiwalu filmowego poświęconego Bergmanowi.
Co mnie urzekło w tych książkach to równowaga między prowadzonym śledztwem a częścią poświęconą osobistym perypetiom bohaterów. Może wynikać to z tego, co już napisałam wcześniej – ponieważ śledztwo to praca żmudna i być może nieinteresująca dla czytelnika, kartki trzeba jakoś zapełnić. Na przykład opisując zmagania z materią dziennikarza przebywającego na urlopie wychowawczym. Albo policjantki poszukującej swojego biologicznego dziecka.
Jedna z koleżanek, której pożyczyłam powieści Jungstedt stwierdziła, że – choć znakomicie się je czyta – pozbawione są „drugiego dna”. To nie do końca prawda. Znajdziemy w nich na przykład opis tego, jak Szwedzi reagują na gwałt czy wykorzystywanie nieletnich, jak traktowana jest u nich przemoc w rodzinie. Czy wreszcie – co ciekawe jest szczególnie dla mnie, ze względu na bliski codzienny kontakt z dziennikarzami – jak szwedzkie media traktują swoją pracę. Głównie jako misję, a pomoc społeczeństwu jest tu wartością nadrzędną.
Książki Jungstedt polecam, a jeśli macie ochotę na kontakt z autorką, to zapraszam na spotkanie z nią we wtorek, 15 listopada o godz. 16 w Warszawie w salonie Empik Junior.

Jim Butcher – Akta Dresdena. Front burzowy

Zastanawiałam się, co wam zarekomendować jako pierwszą pozycję na tym blogu. Chciałam, żeby było to coś szczególnego, wyjątkowego…I gdy tak przekładałam stosy książek zalegających pokój, wpadł mi w ręce „Front burzowy” Jima Butchera. I pomyślałam sobie – dlaczego nie? Chociaż bynajmniej o moim wyborze nie zdecydowała notka, że jest to numer 1 na liście bestsellerów New York Timesa. Ani to, że książka zainspirowała twórców serialu „Akta Dresdena”, bo go nie znam. U mnie zawsze to przebiega tak, że jak mnie zainteresuje książka, to może sięgnę do filmu. Tym razem pewnie sięgnę, co powinniście traktować jako zachętę.
„Front burzowy” należy do coraz popularniejszego gatunku nazywanego urban fantasy. Dla niewtajemniczonych – to takie książki, gdzie magia istnieje w świecie współczesnym, a akcja rozgrywa się najczęściej w wielkich miastach. Najbardziej spektakularnym przykładem tego gatunku, jaki pojawił się ostatnimi czasy na polskim rynku jest trylogia o Matthew Swifcie Kate Griffin („Szaleństwo Aniołów”, „Nocny burmistrz” oraz „Neonowy dwór”) i szczerze zachęcam do jej przeczytania. „Akta Dresdena”, podobnie jak książki Griffin są połączeniem fantastyki z kryminałem z lekką domieszką horroru. I to część kryminalna jest największą zaletą „Akt Dresdena”, bo to kryminał w najlepszym, chandlerowskim gatunku. Z bohaterem wiecznie ubranym w wytarty prochowiec, spędzającym czas w zadymionych knajpach. Samotnikiem zmagającym się z demonami przeszłości, balansującym na granicy prawa.
Harry Dresden to mag. Taki prawdziwy. Pracuje jako detektyw, znajdując zagubione rzeczy czy usuwając duchy z nawiedzonych domów. Nie jest miły, nie jest medialny, za to jest uczciwy, co nie do końca podoba się jego klientom. I być może dlatego Dresden ma wiecznie kłopoty z pieniędzmi. Nic dziwnego, że musi dorabiać jako konsultant do spraw magicznych dla miejscowej policji. Tym razem sprawa jest szczególnie nieprzyjemna, bo za pomocą czarnej magii zostaje popełnione wyjątkowo krwawe podwójne morderstwo. Szefowa chicagowskiego wydziału dochodzeń specjalnych wymaga natychmiastowych efektów. Niestety Dresden nie bardzo może jej pomóc, bo znajduje się pod nieustającą kuratelą rady czarodziejów. Której członkowie niedwuznacznie dają znać, że to właśnie Dresdena podejrzewają o zbrodnię. Szybko okazuje się, że nasz bohater musi aktywnie włączyć się w śledztwo. Na szali jest bowiem także jego życie…
Mam wrażenie, że Butcher nie bez kozery miejscem akcji swojej książki uczynił Chicago. Miasto kojarzone z najsłynniejszymi nazwiskami mafii (Alem Capone czy Frankiem Costello) jest już czymś w rodzaju archetypicznej scenerii kryminałów. Jak akcja dzieje się w Chicago, to musowo będziemy mieli do czynienia z mafią (mamy), walkami o strefy wpływów między gangsterami (a jakże), prostytucją i narkotykami. Klasyka, powiedziałabym, gatunku. Butcher wykorzystał możliwości scenerii bardzo dobrze, a plus mu się należy także za zabawę konwencjami (pamiętacie scenę z Dicka Tracy, kiedy do detektywa przychodzi piękna kobieta?). I wszystko byłoby pięknie i książkę czytałoby się super, gdyby nie drobne wpadki redaktorskie. Bo co ja zrobię, że od razu się czepiam, że w aikido nie ma zawodów i mistrzostw, a jak czytam, że sławny malarz nazywa się Bottocelli to mi się nóż w kieszeni otwiera.
Autor: Jim Butcher
Tytuł: Akta Dresdena. Front burzowy
Wydawnictwo Mag
Rok wydania: 2011

Co, jak i dlaczego

Moją pasją są książki. Od wielu lat specjalizuję się w fantastyce wszelkiego rodzaju, pisząc o tym gatunku najpierw na łamach prasy codziennej ( w której przepracowałam ponad 14 lat) czy w rozmaitych portalach internetowych. Zawirowania korporacyjne spowodowały jednak, że portal, z którym byłam związana od lat, zawiesił swoją działalność na czas nieokreślony, dochodząc do wniosku, że kultura człowiekowi niepotrzebna. Ja się z tym zgodzić nie mogę, więc w akcie desperacji postanowiłam założyć bloga, w którym będę pisać co czytałam, po co warto sięgnąć, a co można sobie odpuścić. Będzie o fantastyce, kryminale, thrillerze, ale zapewne trafi się i jakaś proza kobieca czy literatura dla młodzieży.

A że jest to mój blog, to czemu nie pisać o reszcie moich zainteresowań? Uwielbiam podróże, których odbywam w ciągu roku może nie gigantyczną ilość, ale pewnie więcej niż przeciętny człowiek. Związane jest to zresztą z inną moją pasją – aikido. Ćwiczę tę japońską sztukę walki już naście lat i na razie dorobiłam się czarnego pasa. Mata to jedyne miejsce, gdzie chodzę nie na obcasach (to już macie mojego kolejnego świra, czyli buty!), a i dzięki aikido odkryłam kuchnię hiszpańską, co zapoczątkowało moje zainteresowanie garami i gotowaniem.

Zresztą – w praniu się pewnie okaże, że tych rzeczy do pisania jest znacznie więcej. Bo przecież nie samą pracą człowiek żyje…