Ten głód – Chelsea G. Summers

Życie polityczne ostatnio mnie wessało tak, że nawet, jak czytałam, to już absolutnie nie miałam siły napisać o tym, co czytałam. I nazbierał się piękny stosik bardzo ciekawych książek o tematach różnych i w różnych stylistykach. I może ta nie jest akurat odpowiednia na relaksujący niedzielny wieczór z rodziną i odczuwam pewien dysonans, kiedy mam ochotę o niej napisać „smaczna”, ale zdecydowanie „Ten głód” pobudza. Bo Chelsea G. Summers nieprawdopodobnie gra konwencjami – po pierwsze nawiązując do popkulturowych dzieł typu „Milczenie owiec”, „Hannibal”, ale też do kultowego „Pachnidła”. Po drugie gra stereotypowymi, patriarchalnymi wzorcami walczącymi z kobiecym głodem, żarłocznością, rozumianą nie tylko jako niepohamowany apetyt na jedzenie, ale też jako nieposkromiona żądza seksu. Kobieta, dziewczyna, ma być „smakowitym kąskiem”, ale kiedy przechodzi na drugą stronę, żarłoczna, na jedzenie i seks, to straszna postać, przerażająca Baba Jaga piekąca dzieci w piecu; vagina dentata pożerająca penisy. Bohaterka książki, Dorothy Daniels, jest żarłoczna, w każdym z możliwych znaczeń. Od tego najbardziej oczywistego, jako smakoszka i krytyczka kulinarna, przez smakoszkę życia, podróżniczkę, miłośniczkę rzeczy luksusowych, ale też seksualnie nieskrępowana żadnymi więzami. Jest łowczynią – to ona wybiera tych, z którymi sypia, to ona wybiera swój styl życia i wygląd i nie przeszkadza jej w tym ani miłość, ani społeczne tabu. Tylko że w jej przypadku popularne słowa wobec pięknego obiektu pożądania (i celowo używam tu uprzedmiotowiającego przymiotnika, bo tak właśnie traktuje ludzi bohaterka) – „schrupałabym cię” przestają być metaforą.

Bohaterkę poznajemy jako skazaną na długą karę więzienia morderczynię. Z tego punktu widzenia Dorothy Daniels snuje opowieść o swoim bujnym życiu, potrawach, które odkryła, spróbowała, upowszechniła – sprawiając, że cieknie nam ślinka. I ślinka zastyga w kącikach ust czytelniczce, bo wśród potraw na jej talerzu lądowali także – dosłownie – mężczyźni. Jeśli macie za sobą serial „Hannibal”, gdzie niezrównany Mads Mikkelsen przygotowuje nieprawdopodobnie piękne i apetyczne dania z ludzi, pewnie zrozumiecie dysonans poznawczy towarzyszący lekturze. To lektura makabryczna, ale też nieprawdopodobnie sensualna i tak, pełna ironii. Groteskowa, ale też wkraczająca z powagą w świat stereotypów ograniczających kobiety. I to nie tylko dlatego, że zazwyczaj mamy do czynienia w literaturze czy filmie z męskim psychopatą i kobietami przeważnie w roli ofiar – także dlatego, że bohaterka opowiada o tym, co kobietom wolno, a czego nie wypada. A nie wypada być na przykład starzejącą się kobietą z młodym kochankiem.

Trochę dziwnie jest pisać, że dobrze bawiłam się przy tej książce, ale jest ona jednocześnie straszna i fascynująca; przerażająca i wciągająca, chce się ją odrzucić z niesmakiem, ale nie można się od niej oderwać.

Tytuł: Ten głód
Autorka: Chelsea G. Summers
Tłumaczenie: Urszula Gardner
Wydawnictwo MOVA

Zapomniane niedziele – Valérie Perrin

Jak to u Valérie Perrin jest niespiesznie, nostalgicznie, pogodnie, z nadzieją, choć nadzieja (i miłość) znajdują się w nieoczekiwanych miejscach. W „Życiu Violette” był to cmentarz, w „Zapomnianych niedzielach” dom opieki, pełen starszych ludzi. Często zapomnianych przez swoje rodziny i bliskich, często zapominających o swoim życiu – tam właśnie pracuje bohaterka książki, Justine. I pracuje, bo chce – słuchanie opowieści starych ludzi to sens jej życia, choć bywa trudno, bo podopieczni domu Pod Hortensjami bywają rozgoryczeni. Rozgoryczona nie bywa natomiast Hèlene Hel, ulubiona podopieczna Justine. To jej niezwykłą historię dziewczyna spisuje, chcąc ocalić od zapomnienia. Nie wie jeszcze, że jej zdawałoby się nudne życie też niedługo przybierze obrót jak z książki.

To książka o rodzinnych relacjach, trudnych i bolesnych też; o radzeniu sobie z niechcianymi uczuciami i o niepożądanych namiętnościach. O ukrywaniu bolesnych wspomnień i życiu z wyrzutami sumienia. Bohaterka, Justine, jak dziecko straciła rodziców – w wypadku samochodowym zginęli oni oraz jej wujostwo. Od tamtej pory dziewczynką i jej kuzynem Julesem opiekują się dość oschli dziadkowie. Z takim bagażem nic dziwnego, że 21-letnia dziewczyna wydaje się starsza, niż jej podopieczni w domu Pod Hortensjami. Pozbawiona nadziei. Perspektyw. Czekająca, aż upłynie jej czas na tej ziemi, a do tej pory w skupieniu oddająca się codziennej rutynie. Unikająca zaangażowania – jej obiektami uczuć są co najwyżej staruszkowie, których myje i ubiera i kuzyn. Straszne, jak na tak młodą osobę, prawda?

„Zapomniane niedziele” to pierwsza książka Valérie Perrin – i wcale się nie dziwię, że natychmiast zwróciła uwagę czytelników, zdobywając szczyty listy bestsellerów i 13 literackich nagród. Perrin ma bowiem dar pisania o rzeczach zwykłych tak, że zmieniają się w najcudowniejszą, najbardziej pożądaną bajkę. Czy też może inaczej – my (i bohaterowie) odnajdują w rzeczach zwykłych cudowność. Chciałabym powiedzieć, że książki Perrin pokazują, że i jak należy się cieszyć ulotną codziennością – w „Zapomnianych niedzielach” jest to wyjątkowo wyraźne, bo w domu starców rozmowa odłożona na „chwilę później” nigdy się już może nie odbyć. I to książki o tym, że prawdziwie bajeczne uczucie nie pojawia się w dramatycznych okolicznościach, nie zwiastują go olśnienia, łomoty serca i dramatyczna scenografia. Czy też może inaczej – może się okazać, że miłość podeszła do nas niepostrzeżenie i czeka obok, w niedobranej kolorystycznie koszuli.

Uspokajająca.

Tytuł: Zapomniane niedziele
Autorka: Valérie Perrin
Tłumaczenie: Joanna Prądzyńska
Wydawnictwo Albatros

Ludzkość kręci się w kółko – wywiad z Anną Brzezińską, autorką „Mgły”

Pierwsze pani utwory, z jakimi się zetknęłam, to była fantastyka. Ale kiedy miałyśmy okazję rozmawiać po wydaniu „Córek Wawelu”, mówiła pani, że porzuciła fantastykę na zawsze. A tymczasem mamy w ręku książkę, w której pojawia się smok i walczący z nim zbawca miasta. Czyli jednak powrót do fantastyki?

Nie jestem zwolenniczką podziałów gatunkowych. Literatura jest szeroka jak morze. Nie ma w niej wyraźnej linii, po której przejściu literatura „bezprzymiotnikowa” zmienia się w fantastyczną, albo jakieś inne powieści gatunkowe. Natomiast myślę, że nad każdym światem jest smok, mniej lub bardziej metaforyczny. W niektórych epokach jest on pojmowany bardzo dosłownie, w innych epokach jest po prostu wielką, ciemną metaforą, zagadką, zmianą i zniszczeniem, czasami złem. To nie jest odżegnywanie się od literatury fantastycznej, ale pisząc „Mgłę”, nigdy nie pomyślałam „dobra, to teraz wracam do fantastyki”. Interesowało mnie coś innego: chciałam miasto z książki odrealnić, przenieść w płaszczyznę mitu. Miasto jest wzorowane na wielu prawdziwych włoskich miastach i konflikty, które tam się rozgrywają, również są bardzo realnymi konfliktami prawdziwych miast, zresztą nie tylko tych średniowiecznych. Ale jednocześnie dzięki zabiegowi, przeniesieniu w przestrzeń wymyśloną, przestrzeń narracji, pewne problemy stają się bardziej ogólne, a nie przyszpilone do jednego miejsca.

Ja odczytuję „Mgłę” jako opowieść o klasizmie i niesprawiedliwości społecznej.

Zależało mi, żeby pokazać perspektywę warstw wykluczonych i to nie z punktu widzenia zewnętrznego, obiektywnego narratora. Chciałam oddać głos tym, którzy zazwyczaj go nie mają, żeby pokazać ładunek plebejskiego buntu i gniewu w sposób nieokiełznany i niespecjalnie oswojony. Dla współczesnego czytelnika to może być momentami dosyć dojmujące doświadczenie, taka konfrontacja z przemocą czy bardzo agresywną seksualnością, ale rzeczywistość wtedy tak wyglądała. Chciałam też to oddać za pomocą języka, który jeszcze nie został oswojony, udomowiony, jeszcze nie oddzielono sacrum od profanum. Jeszcze pewne tematy nie zostały zepchnięte w ciemne kąty, gdzie mówi się o nich szeptem.

Co do klasizmu – czytając o średniowieczu, z zaskoczeniem przekonałam się, że bardzo wiele rzeczy, które uważamy za typową cechę naszego świata, wydarzyło się już kiedyś. Świat kończył się wielokrotnie. „Mgła” jest też zapisem bardzo wielu moich obaw związanych ze światem współczesnym. Świat czeladników, który w pewnym momencie zaczął się kończyć, ponieważ wchodziły nowe technologie i nowe zagrożenia, kiedy nagle cała generacja, głównie młodzi mężczyźni, odkryli, że są pozbawieni przyszłości, którą sobie wymarzyli – to brzmi dosyć znajomo. Tak samo, jak wygląda znajomo koncentracja majątków w ręku bardzo nielicznej elity. Włoskie miasta robiły to bez żadnego skrępowania. Co więcej, włoskie miasta po „czarnej śmierci” przechodziły taki sam kryzys demograficzny, z jakim mamy do czynienia teraz, a ich metody rozwiązywania tego problemu były równie głupie, jak nasze teraz. Tylko że my nie mamy tego usprawiedliwienia, które oni mieli – oni nie rozumieli znaczenia migracji, a my niestety mamy to już wszystko przebadane. A jednak tkwimy tak samo, jak ówczesne elity z głową skrupulatnie zagrzebaną w piasku, ignorując rzeczywistość.

W „Mgle” jest taki moment, kiedy zagrożenie i zagłady są już bardzo bliskie. Właściwie podchodzą pod mur miasta. Co robią mieszkańcy? Jedni oddają się wesołym rozrywkom, inni się wykłócają. Inni nie przyjmują do wiadomości.

Właśnie. I liczą, nawet ci zrewoltowani, że a nóż wszystko się odwróci. Może jednak świat wskoczy z powrotem w swoje koleiny i wszystko będzie tak, jak powinno być, tak, jak sobie wymyśliliśmy. Oczywiście to się nie udaje. Pragnienie człowieka w obliczu ekstremalnego zagrożenia, żeby normalizować sytuację i mamić się rozmaitymi nadziejami, wydają mi się uniwersalne dla wszystkich czasów.

Możemy to porównać do reakcji na katastrofę klimatyczną, której niektórzy nie przyjmują do wiadomości, wyśmiewają.

Myślę, że nasze pokolenie straciło poczucie bezpieczeństwa. Najpierw mieliśmy do czynienia z pandemią, potem wybuchła wojna w Ukrainie. Mam wrażenie, że XX wiek się skończył i że tego świata, w którym dorastałam i liczyłam, że będzie trwał wiecznie, już nie ma. Żyjemy w powidokach. To, co się teraz dzieje w świecie jest trudne też dla mnie osobiście. Wiem, że musimy sobie znaleźć nowe rozwiązania i wyjście z tej sytuacji, ale znajdziemy je, jak już przyswoimy, że świat się zmienił. No i obawiam się, że nie znajdziemy nowego rozwiązania, tylko będziemy postępować według starych schematów. Czyli będziemy ignorować zagrożenie tak długo, jak tylko się da, a potem znajdziemy sobie grupy kozłów ofiarnych i będziemy się nawzajem mordować.

Nie ma nowych rozwiązań, jako ludzkość kręcimy się w kółko – próbuje to pani przekazać nie tylko w „Mgle”, ale swoimi wpisami w mediach społecznościowych.

Myślę, że na tym najgłębszym poziomie jesteśmy podobni do naszych przodków. Z pozytywnych rzeczy – chcemy być szczęśliwi, chociaż różnie to szczęście będziemy definiowali. Chcemy mieć kogoś bliskiego, z kim będziemy dzielili życie, chociaż to mogą być różne osoby. Chcemy, żeby nasi bliscy byli bezpieczni. To są rzeczy absolutnie fundamentalne. Ale powtarzają się też złe rzeczy, a mamy w sobie całe złoża ciemności. Założyłam konto na facebooku, żeby pokazywać pojedynczych, bardzo różnych ludzi w rozmaitych momentach dziejów. Ostatnio jednak wyszłam z narracji historycznej i napisałam zupełnie wprost, co jest moim celem – pokazanie pewnych schematów, według których opisujemy przeszłość i pewnym zdarzeniom, zachowaniom, grupom osób nadajemy znaczenie, podczas gdy inne uznajemy za nieważne i pomijamy. Widać to bardzo mocno w badaniach nad historią kobiet, które podczas ostatniego półwiecza przeszły ogromną ewolucję. Kiedy zaczynałam być historyczką, słowo feministka było obelgą. Bycie feministką było znacznie cięższe niż dziś. Dziś się już pogodziliśmy z faktem, że rzeczywistość kobiet w przeszłości była inna, niż nas uczono – kobiety funkcjonowały w rozmaitych strukturach, zazwyczaj nie zajmowały urzędów, nie miały dostępu do stanowisk, ale miały dostęp do władzy. Wiemy już, że wybitne kobiety nie były rzadkością.

Czyli sytuacja się poprawiła.

Tak, ale to, co mówiono wtedy o kobietach, dziś przenosi się na inne grupy społeczne. Lata temu na studiach kobiecych opowiadałam, że to nie jest tak, że nasze przodkinie siedziały we wdzięcznych, omdlewających pozach na szezlongach i wygląd plus macica to była całym ich kapitałem społecznym. Te same argumenty, którym myśmy stawiały czoło, dziś są adresowane do innych grup społecznych. A uważam, że jeżeli zaprzecza się istnieniu pewnych zjawisk w przeszłości, to jest to prosta droga do tego, żeby zakwestionować teraźniejszość. Tę bitwę o historię i pamięć widać bardzo wyraźnie na przykładzie propagandy moskiewskiej wobec Ukrainy. Putin i jego nadworni „historycy” manipulują przeszłością właśnie po to, żeby zakwestionować teraźniejszość.

W Polsce mamy teraz trend, żeby oddawać głos grupom wykluczonym – mam tutaj na myśli książki takie jak „Chamstwo” czy „Chłopki”.

To w pewnym sensie jest bardzo dobry proces, bo jeśli coś nie jest opisane w języku, to tego po prostu nie ma. A z drugiej strony teraz wahadło się wychyla bardzo mocno w drugą stronę. Nie jestem wielką zwolenniczką niektórych ujęć – bardzo sceptycznie podchodzę np. do nazwania naszych chłopów niewolnikami. Również dlatego, że w całej epoce, którą się zajmuję, byli prawdziwi niewolnicy. Traktowani jak rzeczy, sprzedawani na targowiskach. Ci niewolni trzymani we Włoszech jako służba domowa, to część krajobrazu. Już nawet nie chcę wchodzić w oczywiste skojarzenia z amerykańskim niewolnictwem. To mocne wychylenie wahadła pozwala uzupełnić obraz o pewne wątki, chociaż uważam, że patrzenie na niektóre zjawiska wyłącznie przez pryzmat teorii opresji prowadzi nas na manowce. Przećwiczyliśmy to w studiach kobiecych, w badaniach dotyczących czarownic.

W „Mgle” tą „wykluczaną” grupą są młodzi mężczyźni, czeladnicy, sfrustrowani, pozbawieni perspektyw. Mam oczywiste skojarzenia z incelami i przegrywami. Pokazuje pani ten sam mechanizm.

Tak, bo każda wielka zmiana ma swoich wielkich przegranych. Nie pisałam „Mgły”, żeby pokazać, że hordy pijanych młodzieńców, którzy terroryzują ulice miejskie i gwałcą kobiety to wspaniałe zjawisko. Ale ciężko nie zauważać ich sytuacji i deprecjonować ich gniew. Samo stwierdzenie, że nie powinno tego gniewu być i moralne oburzenie na zachowanie bohaterów nie rozwiązuje problemów. Generalnie moralne oburzenie rozwiązuje mało problemów.

Co było powodem ich gniewu?

To, co się wydarzyło po czarnej śmierci, było dosyć niesamowite. We Włoszech, na południu, nad Morzem Śródziemnym „rozjechał się” m.in. wiek małżeński – bardzo młode dziewczynki poślubiały coraz starszych mężczyzn, posagi tych dziewczynek były coraz wyższe. Pojawił się dosyć duży rezerwuar dziewcząt, których nie można też było oddać do klasztoru, bo posagi klasztorne rosły wolniej. Oznaczało to, że wśród kobiet była bardzo duża konkurencja – przy pięciu córkach można było wywianować i wyposażyć tylko jedną. Ale to oznaczało też, że demografia miejska się nie odbudowywała, ponieważ okresy płodne starszych mężczyzn i młodych dziewcząt słabiej się zazębiały. I oznaczało to również, że mężczyźni musieli coraz dłużej czekać na małżeństwo. Zgodnie z ideami powinni czekać w czystości, godnie i nabożnie. No i młodzi mężczyźni oczywiście tego nie robili, bo ludzie tego nigdy nie robią. Co więcej, jedynie nieliczni z nich mieli szansę, by zawrzeć małżeństwo, założyć własny warsztat, zdobyć szacunek, powtórzyć sukces rodziców. „Mgła” jest pod tym względem zapisem pewnej rzeczywistości miejskiej, pokazującym gromady młodych mężczyzn, sfrustrowanych, włóczących się, bo nie wszyscy z nich zostali kupcami czy kondotierami i pojechali w dalekie strony, żeby odnieść gigantyczny sukces. Ci sfrustrowani młodzi mężczyźni pozwalają sobie, przy dużej dozie pobłażliwości ze strony miejskich elit, na szaloną przemoc wobec słabszych od siebie. Więc z jednej strony uważają całe grupy kobiet za seksualnie dostępne – są to te kobiety, które cieszą się złą sławą, służące, żebraczki, kobiety ubogie, robotnice, ale będą też na przykład gospodynie księży, które cieszą się dobrą opinią czy praczki gwałcone przy brodach. Takich historii z przełomu średniowiecza i renesansu o hordach młodych mężczyzn jest bardzo dużo, a miasta sobie w pewnym momencie przestają z nimi radzić.

Takiej historii nie znajdziemy w podręcznikach.

I to też sprawia, że widzimy przeszłość jako statyczną, upozowaną, uporządkowaną i porządną. A tak po prostu nie było. Ten obraz był dużo bardziej skomplikowany również dlatego, że brigady tych młodych mężczyzn, bo taki włoski wyraz ich oznacza, były wykorzystywane w rozgrywkach politycznych. W miastach splatało się bardzo dużo różnych interesów. Dokładnie tak jak teraz.

Mówi Pani o Włoszech, ale czy te hordy młodych mężczyzn w miastach pojawiały się także w Polsce?

W Krakowie mieliśmy bunt wójta Alberta i zamieszki wywoływane przez żaków. Bunt wójta Alberta jest bardzo ciekawym wydarzeniem – takich buntów skierowanych przeciwko obcym było w średniowiecznej Europie bardzo dużo. Wprawdzie nie było jeszcze narodowych państw i nowoczesnej, nowożytnej koncepcji narodu, ale wrogość wobec obcych, którzy zabierają nam ziemię, bogactwa i kobiety, już była. To też starałam się pokazać w książce, tak jak to, że są różne etapy tej obcości – np. w „Mgle” miasto nie cierpi już wieśniaków z okolicznych osad i pogardza nimi jako dzikusami. Miasto czuje się lepsze od wsi, lepsze od własnych pasterzy, którzy „czają się” gdzieś w górach. Czuje się tym bardziej lepsze od dzikusów, którzy mieszkają za górami, za lasami.

„Mgła” jest napisana dość specyficznym językiem. Długie zdania, czasem ciągnące się przez całe strony. Czemu miał służyć ten zabieg?

Chciałam naśladować język mówiony, który meandruje, w którym jedne wypowiedzi przelewają się w kolejne, gdzie zdania łączą się ze sobą i tak naprawdę prowadzi nas oddech. Uważam, że się udało, co dobrze słychać w audiobooku. Aktorzy przeczytali ją fantastycznie, wychwytując rytm gawędy i te momenty, w których należy wziąć oddech, w których należy lekko przystanąć. Książka jest napisana w formie opowieści, snutej przez bardzo konkretnych narratorów, opowieści snutej dla pieniędzy, po to, by przykuć i zatrzymać uwagę przygodnego słuchacza. Zależało mi na tym, żeby te zdania były immersyjne, żeby „zasysały” uwagę i popychały nas w nieoczekiwane rejony.

Ale to trochę powoduje, że czytelnik może tracić skupienie. Nie bała się pani tego?

Piszę zawsze tak, jak sama chciałabym czytać. Uważam, że w literaturze najcenniejsza jest niespodzianka i coś wychodzącego poza naszą wyobraźnię. Przed laty zachwycałam się Gogolem. U niego wchodzisz w zdanie, a potem to zdanie wykonuje salto mortale i jesteś w zupełnie innym miejscu. W tej książce chciałam utrzymać właśnie taki styl. Pewnie przez to „Mgła” jest bardziej wymagająca, niż gdybym napisała ją w prosty sposób, ale starannie przemyślałam tę formę narracji.

Teraz raczej mamy tendencję do budowania krótkich, dynamicznych komunikatów. Jesteśmy wszyscy przebodźcowani, mamy małe możliwości skupiania się i to na krótki czas, niezależnie od tego, jak bardzo jesteśmy zaawansowanymi czytelnikami, odbiorcami muzyki czy filmu. Bardziej interesuje nas jak najszybsze poznanie zakończenia historii niż proces czytania.

Chodziło mi nie tylko o to, żeby formą nawiązać do formy opowieści sprzed współczesnej fragmentaryzacji wszystkiego. W bardzo krótkich, prostych komunikatach ciężko jest pokazać zmysłowość, nie tylko w znaczeniu erotyki. A ja chciałam wejść w tamtą mięsistą rzeczywistość, pokazać dźwięki, smaki, zapachy. Wiem, że współczesna proza boi się przymiotników. Ja natomiast je absolutnie uwielbiam i nawet uwielbiam imiesłowy.

Na zakończenie – czego metaforą jest smok?

Każdy pewnie w nim zobaczy to, co będzie chciał, ale dla mnie smok jest ciemną plamką na granicy widzenia. Tym czymś, co pozostaje niebezpieczną, mroczną zagadką. On może być zmianą, może być destrukcją, ale nieodmiennie powraca. To wyzwanie, z którym każde pokolenie i każdy z nas musi się zmierzyć na swój własny sposób.

Każdy spotyka prędzej czy później swojego smoka, a ten smok nie zawsze jest jednoznacznie dobry albo jednoznacznie zły.

To prawda. Nawet chrześcijańska figura smoka jest bardzo wielofasetowa. A tym bardziej smok w kulturze współczesnej, na którego wizerunek wpłynęły także wschodnie inspiracje.

Anna Brzezińska – ceniona pisarka i historyczka, trzykrotna laureatka Nagrody im. Janusza A. Zajdla, najbardziej prestiżowego polskiego wyróżnienia w dziedzinie fantastyki, autorka powieści i opowiadań oraz książek historycznych. Niedawno, nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazała się jej najnowsza powieść – „Mgła”.

Wściekłe suki – Dahlia de La Cerda

Czy wiecie, że co trzy godziny i dwadzieścia pięć minut w Meksyku ginie kobieta? Jak pisze Dahlia de la Cerda – kobiety giną rozczłonkowane, uduszone, zgwałcone, pobite do nieprzytomności, spalone żywcem, rozprute ciosami noża, z połamanymi kośćmi. Bo Meksyk to nie jest kraj dla kobiet – to potwór, który pożera kobiety. Eliminuje je bezwzględnie rękami zazdrosnych partnerów i kolegów ze szkoły, zaprzęga do współpracy kierowców autobusów i sąsiadów. Z bezsilności i frustracji autorka powołuje do życia mścicielki. Takie, które nie mają litości i oddają krew za krew, oko za oko.
Bohaterki „Wściekłych suk” to córki narkotykowych bossów, bezwzględne zabójczynie na łasce karteli, nadnaturalne stwory i zwykłe szwaczki zaopatrzone w patelnie. Mogą ufać tylko sobie, bo mężczyzna zazwyczaj jest agresorem i wrogiem. A nawet jeśli jest kochającym ojcem, to w najważniejszym momencie i tak zostają same. Mogą liczyć tylko na siebie i na inne kobiety. Przyjaciółki, wspólniczki, siostry.
„Wściekłe suki” to 13 opowiadań, momentami brutalną estetyką nawiązujących bardzo do twórczości Tarantino, ale też czerpiących garściami z popkultury. Różniące się sposobem prowadzenia narracji opowiadają o biedzie, nierównościach społecznych, gangach, narkotykach, skorumpowanych politykach, dyskryminacji, patriarchacie, nienawiści wobec kobiet czy nawet pozbawionym tej nienawiści przekonaniu, że kobieta i jej ciało bezwzględnie i bezdyskusyjnie należą do mężczyzny. A mężczyzna ma zawsze prawo sięgnąć i kobiece ciało wziąć, użyć i wyrzucić. Nic dziwnego, że w bohaterkach budzi się gniew. I w czytelniczkach też – i tu przypomina mi się słynna praca Luciano Garbatiego nawiązująca do mitu o Meduzie. Jego rzeźba to dla odmiany Meduza trzymająca głowę Perseusza, zaopatrzona w napis „Bądźcie wdzięczni, że chcemy równości, a nie zemsty. Co ciekawe, Garbati to Argentyńczyk, przedstawiciel kolejnego z tych maczystowskich, amerykańskich krajów słynących z przemocy wobec kobiet.

Lektura tej książki nie jest łatwa, choć język autorki jest niezwykle dynamiczny – jest też niestety bardzo dosadny w opisach. Jednak kiedy – pamiętajmy – co 3 godziny w okrutny sposób ginie jedna kobieta, owijanie w bawełnę jest zbędne. Tu trzeba potrząsnąć czytelnikiem i tak może ruszyć światową opinię publiczną. Szczególnie tę zachodnią, amerykańską spod znaku inceli i Trumpa. Chociaż nie mam złudzeń, że dojdzie tu do jakiejkolwiek refleksji – w tych środowiskach raczej panuje przekonanie, że „suki sobie na to zasłużyły”.

Zdecydowanie dla czytających o mocnych nerwach. I dla tych, które już nie mają siły walczyć z codziennym dziaderstwem, bo książka daje solidnego kopa adrenaliny.

Tytuł: Wściekłe suki
Autorka: Dahlia de La Cerda
Tłumaczenie:Katarzyna Okrasko
Wydawnictwo Filtry

Drabina – Eugenia Kuzniecowa

Książka o wojnie bez jednego strzału i wybuchu, choć ze strzałami wybuchami w tle, jak brzęczące owady. W słonecznym hiszpańskim raju, pełnym arbuzów, palm i winorośli, ale z kompulsywnie scrollowanymi wiadomościami. Z gardłem ściskającym się na widok tego, że ludzie normalnie żyją i się bawią, podczas gdy życie twoje, twoich najbliższych i znajomych legło w gruzach.
Eugenia Kuzniecowa pisze o wojnie w Ukrainie widzianej z daleka, z punktu widzenia Tolika, dość introwertycznego informatyka mieszkającego w Hiszpanii, który spełnił właśnie swoje marzenie i kupił „dom z potencjałem”. Ale nie zdążył w nim zamontować wymarzonego flippera, nie zdążył usunąć ze ścian haftowanych makatek a z półek ceramicznych aniołków, kiedy jego dom stał się azylem dla wojennych uciekinierów – matki, siostry, przyjaciółki siostry, wujka, ciotecznej babki, dwóch kotów i psa.
Pierwsze uczucia, z jakimi stykamy się w „drabinie”, to irytacja. Irytacja Tolika, że wrócił do dziecinnych czasów i nie może żyć własnym rytmem, bo rodzina przeszkadza mu w pracy, komentuje wygląd i sposób bycia. Dom staje się azylem dla grupy, ale przestaje być azylem dla Tolika, który ucieka z niego wszelkimi sposobami – zaczyna biegać, kawę pija w barach, a do własnego pokoju wchodzi po drabinie, żeby uniknąć interakcji. Irytacja wszechobecnymi ludźmi, cioteczną babką, która mu w ogrodzie chce sadzić pomidory i matką, która sprowadza go do roli małego chłopca, nieustannie szczekającym psem, zdziwaczałym wujkiem powoli zaczyna się przeradzać w zapomniane chyba przez bohatera poczucie lojalności – wobec rodziny i własnego kraju. Ten zobojętniały, zdawałoby się, chłopak zaczyna obsesyjnie czytać wiadomości. Irytują go emigranci z Rosji, irytują go ludzie, którzy bawią się na weselu jakby nigdy nic, a na wiadomość, że Tolik jest z kraju ogarniętego wojną, kiwają współczująco głowami i przechodzą do swoich spraw. To otoczenie Tolika to metafora zachodniego świata – czasem współczującego i chętnego do zorganizowania charytatywnej zbiórki, czasem obojętnego, zawsze naiwnego, bo patrzącego na Ukraińców bez zrozumienia, z poziomu bezpiecznej kanapy.
W fascynujący sposób Kuzniecowa maluje swoich bohaterów – zabawnych, tragicznych, wzruszających, irytujących. Każdy z nich jest wyrazisty, jak żywy. Oczyma wyobraźni widzimy wujka, który pasję do naprawiania samochodów przekształca w uzależnienie od flippera; Polinę, która nie może znieść życia, dlatego codziennie chodzi z arbuzami pod pachą; cioteczną babkę zasypującą fontannę toną nawozu. Razem z cioteczną babką obdzwaniamy siatkę informatorów, żeby sprawdzić, gdzie lecą bomby i czy kwitną już kwiaty na daczy. Razem z nimi to rzucamy wszystko, żeby wracać do domu, bo lepiej pod bombami, ale u siebie – to rozpakowujemy walizki. Początkowa irytacja przechodzi w pełną cierpliwości miłość do „swoich”.
Pokazać wojnę bez jednego wystrzały, w spokojnej okolicy, z perspektywy łączącej obcego i uczestnika – ta sztuka się autorce udała. I wcale się nie dziwię, że „Drabina” została w Ukrainie książką 2023 roku.
Tytuł: Drabina
Autorka: Eugenia Kuzniecowa
Tłumaczenie: Iwona Boruszkowska
Wydawnictwo Znak

Dlaczego nie było wielkich artystek? – Linda Nochlin

„Dlaczego nie było wielkich artystek?” pyta w swoim klasycznym już eseju Linda Nochlin. To, jak sama twierdzi „głupie pytanie”, które w nas dzisiaj budzi odruch, ten sam, jaki budzi się w nas, kiedy ktoś powie, że kobiety nic nie wynalazły – zaczynamy w pamięci szukać i wynalazczyń, i wielkich artystek. I owszem, znajdujemy, bo wiele z nich po prostu znikło z kart oficjalnego nauczania historii, ale Linda Nochlin to pytanie rozumie zupełnie inaczej – raczej zupełnie inaczej widzi „wielkość”. I to jest ponadczasową wartością eseju, który ukazał się w 1971 roku i mimo coraz bardziej widocznej obecności kobiet w sztuce nie stracił nic na aktualności.
Linda Nochlin stawia tezę, że „wielkość” to wcale nie rozbłysk jakiegoś talentu czy geniuszu, którego cząstki, tak jak to opisał w swoich fantastycznych groteskach Pratchett, krążą po świecie i trafiają w ludzi, którzy robią z niego pożytek. Sam talent nie znaczy nic, jeżeli osoba, która go posiada, nie ma szans, żeby go ujawnić. Nie ma przestrzeni, żeby malować, nie ma funduszy czy możliwości, żeby się uczyć czy ćwiczyć. Michał Anioł potrzebował pracowni, tego, kto go nauczy trzymać dłuto, tego, kto go zabierze do kamieniołomu, kto postawi przed nim nagie ciała, na których artysta może się wzorować. I teraz przypomnijmy sobie, jak bardzo kobiety pozbawione były możliwości artystycznego kształcenia się. Oczywiście tego formalnego – przypomnijmy chociażby fortele Stryjeńskiej przebierającej się za brata, żeby móc studiować sztukę w Monachium. Kobiety były wykluczane z tego cyklu mistrz – uczeń, a jak sobie poczytamy np. książki Sylwii Zientek czy Sonii Kiszy zobaczymy, że te, które mimo wszystko tworzyły w czasach bardziej odległych, pochodziły z artystycznych rodzin, w sposób naturalny omijały edukacyjne wykluczenie. Ale co z tymi, które, uderzone cząsteczką talentu nie miały w rodzinie artystów? Jak wyglądała ich edukacja, nawet kiedy (niechętnie) stworzono dla nich pewne formy artystycznego kształcenia. Odpowiedź na pytanie „dlaczego nie było wielkich artystek” według Nochlin kryje się w naturze instytucji społecznych, w tym, co było kobietom wolno, a czego im zabraniano. I klasyczny przykład – od renesansu po XIX wiek, kiedy to popularność zdobywały obrazy historyczne i to one dawały szansę na zdobycie rozgłosu i pieniędzy, podstawą artystycznego kształcenia było studiowanie nagich modeli. Dziewiętnastowieczni znawcy uważali wręcz, że nie istnieje wielka sztuka przedstawiająca ubrane postacie. Tymczasem aż do końca XIX wieku kobiety nie miały dostępu do nagich modeli i studiów z natury – a jak już w końcu dopuszczono je do tych zajęć, model musiał być przykryty tkaniną (a w takiej Akademii Pensylwańskiej kobiety rysowały…krowy). Żeby obronić cnotę niewieścią, of course.
Nochlin przypomina te braki w edukacji, ale wspomina także, dlaczego systemowo uniemożliwiano kobietom zostawanie artystkami – jak wiadomo, sztuka wymaga zaangażowania i jest samolubną panią. Kobiety tymczasem musiały (i do dziś muszą, nie łudźmy się) myśleć o wszystkim. Rodzinie, dzieciach, mężu, codziennej logistyce, uczynieniu świata lepszym i piękniejszym, bo taka przecież nasza rola. Zaangażowanie w pracę było „niekobiece” i aż się niedobrze robi od przytaczanych przez Nochlin fragmentów na temat roli kobiet i tego, jak bardzo wykształcenie je „psuje”. Owszem, pewna forma artystycznego rzemiosła była dla młodych panien wskazana – rysowanie akwarelek, które uwalniało umysł od trosk, podobnie jak brzdąkanie na instrumencie. Ale prawdziwe, palące, całkowite zaangażowanie w sztukę? Co to, to nie. Jeśli więc przy tym wszystkim jakiejś grupie kobiet udało się stworzyć dzieła, które uznać należy za wielkie, należą im się medale za dzielność.
We współczesnym wydaniu „dlaczego nie było wielkich artystek” znajdziemy napisane przez Nochlin uaktualnienie w 30 lat później, w którym autorka przygląda się zmianom. Pojawiły się studia i badania na temat kobiet w sztuce, ale też zmieniło się poczucie wielkości w sztuce – głównie w ten sposób, że nie ma już przymusu bycia „wielkim”, żeby działać na artystycznym polu, i to z satysfakcją. Zmieniła się też relacja kobiet z przestrzenią publiczną i estetyką – pojawiły się dialogi i negacje. Kobiety wkroczyły też do dziedzin sztuki innych niż malarstwo i rzeźba, burząc bariery i granice między różnymi rodzajami przekazu, czego przykładami mogą być chociażby Polki, Magdalena Abakanowicz czy Katarzyna Kobro. Dyskurs się zmienił, ale dużo jeszcze przed nami do zrobienia – i jeśli was to interesuje, warto śledzić to, co dzieje się w ramach kobiecej sztuki; to, co robią nie tylko w sztuce, ale i dla zmiany widzenia w krytyce sztuki współczesne artystki, takie jak w Polsce Iwona Demko, Bettina Bereś czy Katarzyna Kozyra, czy popularyzatorki, takie jak wspomniana Sylwia Zientek.


Tytuł: Dlaczego nie było wielkich artystek
Autorka: Linda Nochlin
Tłumaczenie: Agnieszka Nowak-Młynikowska
Wydawnictwo Smak Słowa

Kornik – Layla Martinez

Umierające miasteczko i dom na uboczu, a w nim babka i wnuczka. I cienie, mnóstwo cieni. Żarłoczne szafy, duchy pod łóżkami, łapiące znienacka za kostki przechodzących. Nie, żeby do domu przychodził ktoś jeszcze, choć jeszcze do niedawna koczowali tu dziennikarze żądni sensacyjnej historii. Jednak teraz zła sława mieszkających tu kobiet odstrasza – chyba że ktoś potrzebuje uroków, bo ludzka nienawiść nie boi się niczego. Ale tego, co kryje się duszach Starej i Wnuczki nie spodziewa się nikt – to kornik żądzy zemsty.
We wspaniałej otoczce horroru Layla Martinez zawarła wielowarstwową opowieść – o wojnie domowej w Hiszpanii i jej konsekwencjach; o wielowiekowej, dziedziczonej traumie biedy, wyzysku i upokorzeń. To historia przemocy – przede wszystkim klasowej. Duchy kryjąc się pod łózkami to cienie tych, którzy z potwornej biedy zamieszkiwali okoliczne jaskinie, często ginąc pod zwałami ziemi ku uldze pozostałych przy życiu – nikt nie lubi, jak bieda maszeruje mu przed oczami. Lokalne rodziny bogaczy czerpią radość z upokarzania i wyzysku miejscowych – wliczając w to najbliższych pracowników. Pani, tnąca nienoszone płaszcze, żeby przypadkiem nie mogły ich donaszać służące. Wieloletnia gospodyni na starość odesłana bez emerytury do przytułku. Przemowy i żałoba na pogrzebie „ulubionego” zarządcy, kiedy nie kiwnęło się palcem, żeby sprowadzić do niego lekarza. Branie wszystkiego, jak swoje – wliczając w to miejscowe, młode dziewczyny. I Babka, i Wnuczka mają w sercach miejsce po zaginionej, matce, która kiedyś wsiadła do samochodu i nie wróciła. Ale specyfika horroru ma swoje prawa, dlatego Babka, ta wiedźma, która rozmawia z aniołami i karmi okoliczne koty, doskonale wie, kto jest winien. I ponieważ jest to horror i fikcja, sprawiedliwości staje się zadość. I jest to jednocześnie powieść feminizująca, bo przemoc w książce ma płeć, a jej ofiarami padają kobiety niezależnie od zasobności kieszeni. Layla Martinez sięga tu do dawnych baśni i mitów, gdzie bohaterki stają się kimś w rodzaju kapłanek na służbie mrocznych bogiń; uwięzione w świątyni czerpią siłę z krwi, natury i emocji. Dom staje się chatą na kurzej stopie, a kto zapuka do Baby Jagi, ląduje w piecu, płacąc za grzechy swoje i przodków, bo sprawiedliwość jest wielopokoleniowa, tak jak krzywda.
Jeśli interesujecie się, choćby w niewielkim stopniu, historią Hiszpanii, odnajdziecie tu ślady społecznej traumy – wojny domowej, osób znikających bez śladu, zamordowanych w lasach i wąwozach, z trupami pogrzebanymi na skrzyżowaniu dróg. To temat w Hiszpanii wciąż bolesny, wciąż trwają poszukiwania ciał – nie dziwi więc, że w prozie, nawet fantastycznej, wątek ten staje się obecny.
„Kornik” ma niesamowity klimat, ta proza jest gęsta od emocji, tak jak gęsty od emocji jest książkowy dom.
Tytuł: Kornik
Autorka: Layla Martinez
Tłumaczenie: Maja Gańczarczyk
Wydawnictwo bo wiem

Cud – Victoria Mas

Victorię Mas poznałam dzięki książce „Bal szalonych kobiet”, powieści opisującej mechanizm pozbywania się „niewygodnych” (nieposłusznych, niechcianych, pyskatych, seksualnych) kobiet poprzez umieszczanie ich w szpitalach psychiatrycznych. „Cud” podejmuje tematykę objawień maryjnych – książka ciekawa w kraju, gdzie nieustannie widuje się twarze rozmaitych świętych, zwłaszcza Jezusa i Matki Boskiej jak nie w drzewnej korze to w zaciekach na tynku czy smugach na szybie.

Akcja powieści dzieje się w Bretanii. Do miasteczka jako „uzupełnienie” składu miejscowego oddziału szarytek przyjeżdża siostra Anna. Przebywająca w klasztorze od kilkudziesięciu lat, już jako 13-latka oddana Matce Boskiej siostra Anna Alice przybyła na to smagane wiatrem wybrzeże, bo w Domu Macierzystym jedna z zakonnic przepowiedziała, że tu właśnie ukaże się Najświętsza Panienka. Anna Alice jest przekonana, że to właśnie ona będzie osobą, która dozna objawienia. Jednak niebiosa mają swój plan. Święta ukaże się nie zakonnicy ani nie miejscowemu liderowi religijnej społeczności, nawet nie tutejszemu młodemu, ambitnemu księdzu. Objawienia dozna Isaak – zamknięty w sobie, samotny, wychowywany tylko przez ojca, prześladowany przez rówieśników za swoją seksualną niejednoznaczność. A objawienie wzbudzi w tutejszych mieszkańcach skrajne emocje.

Kwestią poruszaną w książce oczywiście jest autentyczność objawienia, ale rozpatrywana z innej strony. Wizja, gdyby jej doznała tak bardzo wyczekująca zakonnica czy wspomniany lider religijnej społeczności zapewne nie byłby tak bardzo podważana, jak wtedy, kiedy doznaje jej nastolatek z zapuszczonego domu, zaniedbywany przez ojca, bity przez rówieśników za to, że budzi w nich uczucia niezgodne z przyjętą normą. Objawienie ma być przecież czymś w rodzaju nagrody za szlachetne życie, pełne modlitwy i wyrzeczeń? Pytanie tylko, czy rzeczywiście to życie było tak dobre, żeby zasłużyć na nagrodę? Czy byt wyższy nie zagląda rzeczywiście w duszę, widząc wszystkie jej niedostatki i ułomności i osądza? Zresztą, o ile sądzić mnie, osobie niewierzącej, choć czytelniczce Biblii – czy to nie jest tak, że to pokrzywdzeni i maluczcy przechodzą przez ucho igielne? Poczucie niesprawiedliwości w niektórych bohaterach książki budzi bardzo niskie instynkty – przede wszystkim gniew, który popycha do krzywdzenia i przemocy. Tak, jakby ta istota, która się ukazała Isaakowi, testowała całą społeczność. Ci, którzy myślą, że są dobrzy, zmierzą się tym obrazem. Ci, którzy byli samotni, zgorzkniali, opuszczeni doznają pocieszenia – odkryją miłość, czułość, opiekuńczość. Ostatecznie „objawienie” wpłynie na wszystkich, odkrywając zapomniane uczucia i traumy. I owszem, dojdzie też do cudu, chociaż zadać sobie należy pytanie, co tak naprawdę jest cudem i co dla niedowiarków – książkowych i czytających – byłoby ostatecznym dowodem?
Victoria Mas nie odpowiada na żadną religijną kwestię – za to zadaje mnóstwo pytań o ludzką naturę.

Tytuł: Cud
Autorka: Victoria Mas
Tłumaczenie: Bożena Sęk
Wydawnictwo Mova

Dintojra – Sylwia Chutnik

Przedpremierowo dziś „Dintojra”, zbiór opowiadań Sylwii Chutnik. Opowiadań przeważnie (z wyjątkiem tytułowego) już publikowanych, choć w bardzo różnych, często dość niszowych wydawnictwach, dobrze więc, że zebrano je w formie książkowej dostępnej szerszemu ogółowi. A warto, bo w krótkiej formie styl Sylwii Chutnik jest jak cios – precyzyjny i zabójczy, trafia tam, gdzie porusza i zaboli najbardziej.
Głównym motywem „Dintojry” ma być zemsta o bardzo wielu obliczach. Zemsta, choć dla mnie motywem przewodnim opowiadań jest samotność. Samotna w tłumie jest popularna youtuberka walcząca w oktagonie, nieustannie wystawiona na oczy i oceny i być może dlatego szukająca własnych korzeni. Samotny jest właściciel sexshopu, wdowiec, któremu na samotność pomaga czuła relacja z dmuchaną lalką. I ta porzucona, co szuka pocieszenia u wróżki, bo nie można sobie wmówić niekochania i inna, co znajduje pocieszenie w butelce, kiedy jej popularność gaśnie, a mąż drenuje konta. Ta, która swoją samotność próbuje wyleczyć w salonie kosmetycznym i ta, co ją co noc wykrzykuje w przestrzeń osiedla. I ten, co po kilkudziesięciu latach wciąż widzi ducha zmarłego brata.

Sylwia Chutnik nie byłaby Sylwią Chutnik, gdyby jej opowiadania nie miały kobiecej perspektywy. Ale nie spodziewajcie się feministycznego wykładu – to raczej z drugiego planu precyzyjnie ulokowane, choć wydaje się, że rzucone mimochodem, na pierwszy rzut oka może mniej widoczne zdania i uwagi – o nieustannych oczekiwaniach wobec kobiet, tych wszystkich reżimach urody i zachowania, o wiecznym wybaczaniu i pielęgnowaniu pijanych ojców i partnerów, o tych obowiążkach małżeńskich, od okrzyku „gdzie jest zupa, kobieto” po niechciany seks, bo przecież żona mężowi odmówić nie może. I wreszcie opowiadanie, które mną wstrząsnęło – takie, że gdyby było w internecie, to powinno zostać poprzedzone uwagę trigger warning: „Gwałt. Głosy”. To dialog/monolog o wszystkich przemocowych aktach, ekshibicjonistach w bramie, wujach, sąsiadach za garażami i w piwnicach, kolegach na zakrapianych alkoholem imprezach firmowych, mężu, który powala na wersalkę. O racjonalizowaniu, o obwinianiu ofiar, o tych wszystkich tak dobrze nam znanych zdaniach: przecież to tylko takie pokazywanie. Przecież to tylko takie ocieranie. Nie mów nikomu. Sama się prosiłaś. Nie róbcie tego błędu co ja, nie czytajcie w miejscu publicznym, bo ja nie mogłam powstrzymać łez.

Już przy recenzji „Ciężaru skóry” Małgorzaty Rejmer pisałam o tym, że cieszę się z powrotu krótkiej formy do naszego życia. Ona wymusza dyscyplinę, plan, klarowne, wyraziste akcenty. Oczywiście jej ponownie rosnąca popularność może wynikać z naszego rosnącego braku umiejętności dłuższego skupienia, ale jeśli zachęcony opowiadaniem ktoś sięgnie po powieści Chutnik, jednej z najlepszych według mnie polskich autorek, to należy się tylko cieszyć.

Tytuł: Dintojra
Autorka: Sylwia Chutnik
Wydawnictwo Znak Literanova

Histeria sztuki – Sonia Kisza

Dziś o jednej z ciekawszych feministycznych, herstorycznych opowieści z dziedziny sztuki (głównie), ale też kultury ogółem, z dużym dodatkiem nauk społecznych. Autorka, Sonia Kisza zachęca do przyglądania się sztuce bez przyjmowania męskocentrycznego sposobu widzenia. Co może być trudne nawet dla kobiet, bo przecież wyrosłyśmy wychowane w męskocentrycznych wzorcach kulturowych – czasem potrzebujemy po prostu kogoś, kto palcem nam pokaże inne możliwości. Bo tym jest „Histeria sztuki” – szukaniem innych możliwości interpretacji.

Swoją książkę Sonia Kisza rozpoczyna krótkim przypomnieniem histerii – „choroby” wywołanej wędrującą macicą, współżyciem z diabłem, nieczystymi myślami lub odwrotnie, brakiem seksu. „Choroby” usprawiedliwiającej przemoc wobec kobiet, mającą te kobiety trzymać w ryzach. Jak bardzo histeria wrosła w naszą kulturę widać, kiedy kobiety wyrażające gniew czy oburzenie nazywa się „histeryczkami”. Biedne, chore, nienaturalne, do wyleczenia, a często fizycznego unicestwienia, jak w przypadku kobiet oskarżanych o bycie czarownicami oczywiście z męskocentrycznego punktu widzenia. Od opisu „histeryczek” autorka przechodzi do opisywania sposobów, w jaki przedstawiane są kobiety w sztuce i sposobów, w jakie traktowane są kobiety uprawiające sztukę. Jest o religijnej pornografii, czyli malowania obnażonych, maltretowanych dziewic, na przykład św. Barbary czy Wilgefortis na religijnych obrazach. Jest o kobiecym gniewie w przedstawieniach Judyty z głową Holofernesa – wliczając kluczowy dla herstorii sztuki obraz Artemisii Gentileschii, będący wynikiem jej osobistej traumy spowodowanej gwałtem. Do gwałtu także nawiązuje inny rozdział poświęcony bardzo realistycznym rzeźbom Berniniego o porwaniu Prozerpiny czy przemianie Dafne w drzewo laurowe.

Jest o wizerunkach Ewy i węża – i symbolice węża jako synonimu grzechu jako chrześcijańska odpowiedź na kulty matriarchalnych bogiń. Nie brakuje ciekawostek, takich jak wizerunki Sheela na gig i rytuale anasyrmy czy przypominających wulwę wizerunkach ran Chrystusa, które miały łagodzić bóle miesiączkowe. O Jezusie jako superhero i – ponieważ kwestie kobiet łączą się z kwestiami LGBT – o wizerunkach św. Sebastiana, będących de facto obrazami obiektów westchnień malarzy.

Na pierwszy rzut oka to straszny chaos, ale to raczej podążanie za sztuką sposobem opisanym przez Kiszę już na początku – spojrzenie na obraz, poddanie się emocjom, jakie budzi, uwolnienie skojarzeń i wiedzy. Te połączenia mają jeden wspólny mianownik – kobietę w centrum. Kobietę jako bohaterkę, autorkę, mistrzynię, wreszcie kobietę jako interpretatorkę i aktywistkę, bo o większy udział twórczości kobiet w muzeach i na wystawach walczą inne dzielne kobiety, np. Guerilla Girls

Dobrze jest „Histerię sztuki” czytać w pakiecie – przede wszystkim z klasycznym esejem Lindy Nochlin „Dlaczego nie było wielkich artystek”, który niedawno ukazał się w Polsce w nowej edycji (na ten esej powołuje się zresztą Kisza), ale też z książką Sylwii Zientek „Tylko one. Polska sztuka bez mężczyzn” czy z „Kobiety i inne potwory” Jess Zimmerman, feministycznym odczytaniu mitów o Meduzie, Chimerze i innych.

Tytuł: Histeria sztuki. Niemy krzyk obrazów

Autorka: Sonia Kisza

Wydawnictwo Znak koncept